czwartek, 21 czerwca 2012

Pokonać labirynt


Coś wam powiem o sobie.
Siedzenie w jednym miejscu, jak grzeczny piesek nie należy do moich mocnych stron. Szczególnie, kiedy mam siedzieć w małym, dziwnie sterylnym pokoiku i to przez bite cztery godziny.
Tak, tak odkąd brązowo-włosy  poszedł, siedziałem na łóżku i  rozmyślałem sobie.
Albo właściwsze byłoby stwierdzenie, że leżałem na tym głupim łóżku z braku lepszych pomysłów. Zajrzałem już chyba w każdy kąt mojego, małego pokoiku. Chyba nie ciężko się domyśleć, że nie było tu zbyt wiele ciekawych rzeczy do oglądania.
Nie było nawet jednej głupiej książki, którą mógłbym poczytać.
Właściwie to miałem zamiar nie wychodzić stąd do jutra no, ale chyba nie mam innego wyboru. W przeciwnym wypadku zanudzę się tu na śmierć.
Nie należę do osób, które dużo śpią, dlatego nawet ewentualna drzemka dla zabicia czasu nie wchodzi w grę.
W sumie, chyba powinienem się rozejrzeć, chociaż trochę. Nie sądzicie? Taki mały wywiadzie terenowy. No wiecie zapoznać się z pokojami, nowymi miejscami itd. Jeśli do jakiegokolwiek mnie wpuszczą oczywiście.
Na całe szczęście łazienkę miałem w swoim pokoju, dlatego nie musiałem jej szukać Bóg wie, w jakich zakamarkach tego budynku.
Ale było jeszcze jedno miejsce, które przydałoby się dzisiaj odwiedzić.
Tak właśnie, mam na myśli kuchnie. W końcu od wczoraj nic nie jadłem i zaczynałem robić się głodny. No wiecie u ciotki, też nie miałem nie wiadomo, jakich frykasów, ale zawsze miałem coś do jedzenia.
A teraz?
Jakoś czarno to widzę.
Jeśli nie znajdę szybko tej kuchnie, to czekać mnie będzie przymusowy post.
No, w najgorszym przypadku umrę z głodu.
Choć szczerze, wolałbym nie. Śmierć głodowa musi być straszna. Powoli zjadać samego siebie… okrutna śmierć.
I chyba właśnie żarcie, to była ta rzecz, która popchnęła mnie do tego, by wreszcie opuścić moją małą klatkę. Przynajmniej w niej czułem się bezpieczny, bez żadnych dziwnych ludzi czyhających na moje życie. Może przy odrobinie szczęścia nie zje mnie żaden bydlak, a co gorsza nie spotkam blond przyjemniaczka.
Mam taką nadzieję.
Powoli otworzyłem drzwi i wyszedłem z pokoju.
Szczerze, to sam nie wiem czy to, co zobaczyłem bardziej mnie przerażało, czy może po prostu było przykładem wyjątkowego porządku.
Właściwie to stałem w wyjątkowo długim korytarzy. Był naprawdę dziwny, strasznie wąski, a jego końca nie było widać. Ściany miały piaskowy kolor, za to sufit raził śnieżną bielą. Po obu stronach rozciągały się identyczne brązowe drzwi, w równiuteńkich odstępach.
Czułem się trochę, jak w jakimś szpitalu. Wszędzie było niesamowicie cicho, tajemniczo a przede wszystkim dziwnie.
Rozejrzałem się dookoła i sam nie wiedziałem którędy iść. Czy nie spojrzeć w prawo, czy w lewo droga wygląda zupełnie identycznie.
Co do cholery, jakiś pieprzony labirynt czy jak?
W końcu szybka, męska decyzja, poszedłem w prawo.
Sam nie wiem, dokąd mnie to doprowadzi, ale mam nadzieje, że do kuchni. Mój żołądek zaczyna się już upominać o swoje prawa.
Korytarz ciągnął się chyba w nieskończoność, im dłużej nim szedłem tym bardziej krety się wydawał. Co chwilę znajdowałem się na jakimś rozwidleniu. I znów trzeba było podjąć  męską decyzję: „w prawo czy w lewo?”
Może tym razem, ta durna fortuna mi dopisze i przynajmniej pomorze mi znaleźć tą głupią  kuchnie. No, chociaż tyle mogłaby dla mnie zrobić za te wszystkie cierpienia, przez które musiałem przechodzić.
Ale nie…
Najwyraźniej ona znów postanowiła wyśmiać moją prośbę prosto w twarz.
Zamiast poczuć cudowny zapach jedzenia, usłyszałem dziwny stukot na korytarzu niedaleko za mną. Coś jakby kroki stawiane ciężkimi butami.
Zacząłem przyśpieszać. W sumie sam nie wiem dlaczego, to po prostu taki odruch.
Jednak odziwo kroki za mną również stawały się szybsze.
Naprawdę coraz mniej mi się to podoba.
Co jeśli to jakiś zboczeniec? Przecież wokół nikogo nie ma!
Chodzę po tym pieprzonym labiryncie już dobre półtorej godziny i nie napotkałem ani jednej żywej duszy. To chyba nie jest normalne w tak dużym budynku prawda?
A jeśli to naprawdę jakiś niebezpieczny typol? Co wtedy?
Przecież nawet, jeśli zacznę wołać o pomoc to nie mam pewności, że ktokolwiek mnie usłyszy.
Wniosek jest bardzo prosty…
Wiać!
Po prostu zacząłem biec przed siebie. Mimo tego, że  korytarz   był  całkowicie  pusty nie było to wcale  takie proste. Naprawdę bieganie wśród tak krętych i wąskich korytarzy nie należy do najprostszych rzeczy. Jakby tego było mało intruz za mną również zaczął biec. Dokładnie słyszałem echo jego butów szybko stąpających po kaflach.
Serce waliło mi jak szalone, dyszałem niczym zając goniony przez bandę psów myśliwskich.
Właściwie, to moja sytuacja przedstawiała się bardzo podobnie.
Cholera, jak tu nie nienawidzić życia.
Za co ja musze przez to wszystko przechodzić?
Goni mnie jakiś typ, który zbliża się do mnie z każdą minutą. Nie mam pojęcia gdzie jestem, a na dodatek, nawet nie wiem, czy przeżyje, jeśli mnie ten koleś dorwie. A fakt, że bieganie wśród tych krętych korytarzyków było dla niego jakoś dziwnie proste, wcale mnie nie uspokaja.
Biegłem dalej, ile tylko mogłem, aż do momentu, gdy natrafiłem nagle na skrzyżowanie korytarzy.
Cholera w prawo czy w lewo?
Zdecyduj się.
Słyszałem jak kroki zbliżają się coraz bardziej. Naprawdę zaczynałem się czuć jak zwierzak zapędzony w kozi róg.
Prawo,… nie lewo.
Cholera z tym!
Dobra prawo… a może?
Już miałem skręcić w korytarz, kiedy poczułem jak coś skoczyło mi na plecy. Zostałem brutalnie wciśnięty w ścianę. Ktoś szarpnął mną gwałtownie i obrócił twarzą do siebie.
Byłem naprawdę przerażony. Serce biło mi jak szalone, jeszcze chwila a pewnie wyskoczyło by mi z klatki. Otworzyłem z przerażeniem oczy z trudem łapiąc oddech.
Jak tylko zobaczyłem blond włosy, to myślałem że zejdę na zawal. W jednym momencie po prostu mnie sparaliżowało. Strach, i to straszliwe przerażenie, które czułem tamtego dnia wróciły ze zdwojoną siłą. Dopiero, gdy dostrzegłem fiołkowe tęczówki, złapałem płytki oddech.
Ledwo dysząc z nie małą ulgą, ale i zdziwieniem spojrzałem w twarz drobnego blondyna.
To nie był on.
To nie ON!
Poczułem niewyobrażalną ulge.
Westchnąłem wypuszczając całe powietrze z płuc. Dreszcz nieprzyjemnie przeszedł przez moje ciało. Mimo, że przeciwnik stał tuż przede mną ja i tak czułem się naprawdę bezpiecznie.
Spojrzałem dość bezczelnie w oczy chłopaka. Wreszcie poczułem się pewniej a nogi drżące ze strachu nie wyprowadzały mnie już z równowagi.
Jego również pamiętam z dnia porwania, ale już nie tak dobrze. Gdy mnie uprowadzono siedział na fotelu pasażera gapiąc się w sufit jak schizofrenik. Dopiero teraz mogłem mu się dokładnie przyjrzeć. I właściwie, to muszę stwierdzić, że… jest po prostu piękny.
Miał delikatne blond włosy swobodnie opadające do ramion. Jasną twarz bez nawet najmniejszej ryski i niesamowite oczy. Nie były niebieskie, raczej fiołkowe, przysłonięte lekko cieniem gęstych, długich rzęs.
Jego twarz można by nazwać idealną, gdyby nie ten pusty wyraz twarzy. Wyglądał na kompletnie wypranego z uczuć i niezwykle znudzonego człowieka. Nie miał tego błysku w oku, właściwie wyglądał, jakby w ogóle nie miał w sobie życia. Posąg, który jest piękny i może się jakoś poruszać, ale nic ponad to. Nawet jego policzki nie miały charakterystycznych zmarszczek, które powstają gdy się śmiejemy.
Przez chwile, po prostu mierzyliśmy się wzrokiem. Ani mi, ani jemu jakoś nie paliło się do rozmowy.
-Czemu uciekałeś- w końcu to jednak on zaczął.
-Czemu mnie goniłeś?- Co mam mu niby powiedzieć? Uciekałem, bo za mną lazł tyle
-To nie jest odpowiedz- Ręką przyszpilił mnie jeszcze mocniej do ściany.
Mimo, że wyglądał jak chucherko miał więcej siły niż zawodowy atleta. Zacząłem się dusić.
-Puszczaj to boli, duszę się. Uciekałem, bo mnie goniłeś zadowolony jesteś?- Burknąłem buńczucznie. Co on sobie wyobraża? Szarpnąłem się niespokojnie i zacząłem wiercić, by jakoś uwolnić się od tego żelaznego uścisku.
Zaraz mnie puścił i odsunął się ode mnie. Co za brutalny koleś.
Podczas gdy ja kaszlałem sobie, po tym jak ten kretyn mnie poddusił, on po prostu stał i gapił się na mnie. Nie wiem, co w tym niby takiego ciekawego? Ten koleś jest naprawdę mega dziwny.
-Czemu tu łaziłeś?- No proszę to on jednak umie mówić bez zachęty?
-Chciałem się rozejrzeć gdzie jestem, poza tym szukałem kuchni jestem głodny. To chyba nie jest takie dziwne nie? Niestety wszystkie korytarze, jakie tu macie wyglądają, jak jakiś pieprzony labirynt i nawet nie wiem gdzie jestem- Warknąłem do niego z całą złością, jaką w sobie miałem. Próbowałem się na nim jakoś rozładować, a czemu nie? Przecież też należy do tych skurwieli.
On chyba jednak nic sobie z tego nie robił. Dalej miał tą swoja pokerową minę. Naprawdę bardzo mnie to irytowało. Mógłby okazać, chociaż cień jakichś emocji. Zwłaszcza, kiedy ja tak usilnie próbuję go wkurzyć.
-Za mną- W końcu obrócił się w lewo i zaczął iść przed siebie. A ja, co miałem robić? Poszedłem za nim jak piesek.
Nawet nie wiem gdzie mnie prowadzi.
-Gdzie idziemy?- Naprawdę chciałbym w końcu cokolwiek wiedzieć. I tak niewiele mi mówią. On raczej nie wyjaśnił mi nic konkretnego przez swoje „za mną”.
Ale on milczał.
Ja nie wiem, czy on jest głuchy czy co? A może po prostu mnie nie usłyszał? Patrząc na niego można dojść do takich wniosków, w końcu nie wygląda na bystrzaka.
Spróbowałem jeszcze raz.
-Jak się nazywasz?- Czekałem i… nic. Cisza, żadnej odpowiedzi, nawet głupiego zamknij się czy coś.
Naprawdę dziwny koleś.
Wygląda na to, że nie jest zbytnio rozmowny.
Rany, co za spostrzeżenie geniuszu! No cóż, przynajmniej mógłby mi podać swoje imię. Ale nie to nie. Po prostu dalej szedłem za nim. W przeciwieństwie do mnie on wydawał się wiedzieć dokąd idzie.
Mam przynajmniej taką nadzieję.
Droga z takim nudziarzem dłużyła mi się niemiłosiernie. Krajobraz raczej też nie rozpieszczał swoją zmiennością. W końcu doszedłem do wspaniałego wniosku, że ten głupi korytarz został zbudowany przez człowieka podobnego do tego blondaska.
Na końcu korytarz zaczął się rozszerzać.
W końcu trafiliśmy do czegoś na kształt wielkiego przedpokoju. To miejsce łączyło chyba z 6 takich samych korytarzy, jakim przyszliśmy my.
Jednak to, co przykuwało uwagę to wielkie wiśniowe drzwi prowadzące do nieznanego mi jeszcze pomieszczenia. Blondyn ruszył w ich stronę, więc ja zrobiłem to samo.
Weszliśmy do olbrzymiego pomieszczenia, które w pierwszym momencie przypominało mi zatłoczoną stołówkę.
Zacząłem się uważnie rozglądać dookoła. O dziwo ściany nie były wcale żółte, jak w tym przeklętym korytarzu, ale miały przyjemny łososiowy kolor. Na ścianach wisiały różnokolorowe obrazki i ozdóbki. Wnętrze wydawało się przez to bardziej przyjazne i relaksowało swoim ciepłem.
Spojrzałem przed siebie, gdzie stało chyba ze 100 stołów, a przy nich siedziało mnóstwo ludzi.
Byłem tak zapatrzony w otoczenie, że nie zauważyłem nawet, kiedy blondyn gdzieś mi zniknął. Rozejrzałem się jeszcze dookoła szukając go w tłumie.
Nie było go.
No cóż mówi się trudno najważniejsze jest to, że tutaj mnie przyprowadził nareszcie będę mógł  coś zjeść. Spojrzałem na stoły, przy których siedzieli ludzie. I dostrzegłem tam dokładnie  to czego chciałem.
Jedzenie!
Nareszcie. Jeszcze chwila a mój brzuch sam siebie zacznie zjadać.
Postawiłem krok przed siebie z zamiarem podejścia do jakiegoś stolika i zapytania się gdzie można dostać coś, aby uciszyć mojego małego potwora.
No właśnie i tu moje postanowienie się skończyło.
Mężczyźni siedzący przy stolikach najbliżej mnie, gdy tylko usłyszeli krok spojrzeli na mnie. Na moje nieszczęście w ślad za nimi poszli również inni w stołówce. I tak oto ja stoję sobie przy drzwiach jak ten idiota a inni się na mnie dziwnie gapią.
Przeleciałem spojrzeniem po ich twarzach. Raczej nie były to osoby, które mógłbym z wyglądu nazwać sympatycznymi, czy miłymi. Ci najbliżej mnie po twarzy przypominali niedorobione pitbulle.
Jedni patrzyli na mnie jakoś wrogo, inni znowu z zaciekawieniem a te największe męty wgapiały we mnie te swoje świńskie oczka i oblizywały się lubieżnie. Obrzydliwe.
Przełknąłem z trudem ślinę. Jakoś zaschło mi w gardle. Zrobiłem jeszcze jeden krok, ale na tym się skończyło. Nie potrafiłem się ruszyć, gdy kilkadziesiąt par oczu się we mnie wgapiało.
Nagle jakiś koleś powoli wstał. Spojrzałem na niego z nadzieją w oczach, ale natychmiast zgasła, gdy tylko go zobaczyłem. Raczej nie był typem, który chciałby mi pomóc.
Był wielki jak Godżilla. Całe ciało miał w tatuażach, na ramieniu miał wydziaranego wielkiego pitbulla. Spojrzałem mu w twarz i naprawdę nie spodobało mi się to, co zobaczyłem. Jego oczy jakoś dziwnie szkliły się podnieceniem. Ciągle się oblizywał, a jego wielki zadowolony uśmiech naprawdę był obrzydliwy.
Zrobiłem krok w tył, gdy tylko zaczął się  do mnie zbliżać.
No pięknie, ja to naprawdę jestem pechowcem. W pośpiechu zacząłem obmyślać plan ucieczki.
Już miałem wprowadzić go w życie, i najzwyczajniej zacząć wiać, gdy niespodziewanie jakiś wielki stwór stanął tuż przede mną.
Przestraszony wzdrygnąłem się i odskoczyłem w tył.
Koleś wyrósł jak z pod ziemi.
Przerażony tym nagłym wejściem spojrzałem na przybysza. Moje oczy napotkały na burze wściekle czerwonych włosów i niesamowite rubinowe oczy. Tego faceta rozpoznam wszędzie.
Beznadziejny kierowca, który może cię zawieźć jedynie prosto do piekła. Jak on miał na imię…Kyon?
Uśmiechnął się do mnie jakoś zadziornie wyszczerzając swoje białe zęby.
-Cześć mały, zgubiłeś się?-
Nawet nie wiecie jak bardzo cieszę się teraz z jego obecności. Może przynajmniej on mnie uratuje przed tym gorylem.
Nareszcie jakiś ratunek.
Ratunek?...mam taką nadzieję.

CDN…


2 komentarze:

  1. Hejka,
    wspaniale, więc jednak to mógł wyjść z pokoju,  będzie ratunek, czy jednak nie? brakuje mi jednak znajomości jego imienia...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń
  2. Hejeczka,
    wspaniale, więc jednak wyjść mógł, labirynt istny... będzie ratunek czy jednak nie? brakuje mi znajomości jego imienia...
    weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Zośka

    OdpowiedzUsuń